Niedziela, 2 września 2012
Kategoria praca
AWF
Praca dorywcza na niedzielę - piknik rodzinny na AWF. Zdrowe życie, zdrowe jedzenie, kiełbasa z grilla, ten poziom ;)
Stawiłam się tam po 7 rano [! :(], jak miałam. Przejechałam się po terenie - pusto.
Dzwonię do koordynatorki - gdzie jesteście, bo was znaleźć nie mogę.
"Nie wiem, ja tu dziś z Krakowa przyjechałam!"
Tia... Jeżdżę, szukam... nie ma. Dzwonię znów.
"Za boiskiem do tenisa. Pójdź wzdłuż, potem w lewo, potem w prawo, potem..."
Pojechałam [jak dobrze, że rowerem, bo teren duży], wypytałam paru osób i dotarłam wreszcie na miejsce.
Czyli trochę ekipy fachowej, trochę ludzi z łapanki i jesteśmy animatorami, zachęcającymi dzieci i dorosłych z korzystania z atrakcji. Oraz pilnującymi tychże. Atrakcji, dorosłych i dzieci.
Mnie przypadły bańki mydlane. Dostałam płaskie miseczki, płyn i masę dziwnego sprzętu i miałam animować. Zanim zleźli się użytkownicy imprezy, poćwiczyłam puszczanie baniek, żeby nie skompromitować się już tak całkiem, ale bez instrukcji nie było to łatwe.
A tu impreza się zaczyna, ludzi na szczęście jeszcze prawie nie ma, pan z mikrofonem [witam, zapraszam, mamy ciekawe rzeczy - najgorszy rodzaj pracy] gania po terenie i pokazuje co i gdzie. Dotarł do mnie, reklamuje mnie jako profesjonalistkę od baniek, która umie różne sztuczki. Wysyczałam mu poza mikrofonem, że nie mam pojęcia o żadnych i widzę to wszystko pierwszy raz w życiu.
- Pani umie, na przykład, zamknąć człowieka w takiej dużej bańce! Pokaże to pani na mnie?
Dekiel jeden. Kazałam mu oddać mikrofon, wzięłam patyki ze sznurkami, umoczyłam w płynie, zrobiłam kawałek koślawej bańki, pacnęłam go parę razy kapiącym sznurkiem... Dotarło, poszedł sobie ^.^
A potem 8h uśmiechania się, entuzjazmu, upału momentami, tłumów dzieci i ludzi, wszystkiego lepiącego się od płynu... To lepsze niż najwymyślniejsza promocja antykoncepcji ;)
Widziałam jedno dziecko idealne. Dziewczynka miała 2-3 latka na oko. Przez w sumie 2h doskonaliła technikę puszczania baniek jedną paletką. Wypróbowała wszystko, wybrała ulubioną i ćwiczyła - tak, siak i inaczej. Zajmowała się sama sobą, nie zawracała nikomu głowy i ćwiczyła technikę. Wróżę jej przyszłość w nauce, jeśli zachowa ten charakter.
W trakcie imprezy mieliśmy kwadrans przerwy na jedzenie. Dostaliśmy talon na kiełbaskę i informację: gdzie zakonspirowano nasz stół, bo obsługa nie może zostać zobaczona jedząc. Nie mam pojęcia czemu, ale nie ja wymyślałam zasady. W swoim czasie wzięłam przydziałową kiełbaskę, ulokowałam się gdzie trzeba i zjadłam tyle bułeczek i sałatki, ile zdążyłam ;)
Potem wszyscy sobie poszli, my odetchnęliśmy z ulgą, ogłupieni słońcem i dziećmi i dostaliśmy pozwolenie na jedzenie - teraz już czego chcemy i gdzie chcemy. Rzuciliśmy się zatem entuzjastycznie na jedzenie dla gości ;)
AWF był niestety zamknięty na cztery spusty, podstawiono nam toiki. A przychodzi taki czas w życiu żółwia, że trzeba iść. I tu zaskoczenie - czysto [prawie wszyscy szli w las, nie ufając temu ustrojstwu ^.^], papier, ręczniczki, woda z pompką [jak w pociągu] i podajnik z mydłem! Pełen przenośny luksus.
Zwierzątko z przerębla informuję, że nie, nie mam zdjęć z toiek ;)
Po skończonej pracy rozjechaliśmy się każde w swoją stronę.
Jadę sobie Powązkowską, a tu jakby ktoś znajomy. Czajnik i Jerzy. Macham im, oni machają mi - ale jakoś tak gwałtownie, przyzywająco.
- Jedziesz na Kasprzaka?
- Co, gdzie, jak?
- Na rondo Tybetu, jest akcja. Chodź z nami!
No to pojechałam. I wpis o Tybecie będzie oddzielny, bo jakoś tak sporo mi tu wyszło :)
Stawiłam się tam po 7 rano [! :(], jak miałam. Przejechałam się po terenie - pusto.
Dzwonię do koordynatorki - gdzie jesteście, bo was znaleźć nie mogę.
"Nie wiem, ja tu dziś z Krakowa przyjechałam!"
Tia... Jeżdżę, szukam... nie ma. Dzwonię znów.
"Za boiskiem do tenisa. Pójdź wzdłuż, potem w lewo, potem w prawo, potem..."
Pojechałam [jak dobrze, że rowerem, bo teren duży], wypytałam paru osób i dotarłam wreszcie na miejsce.
Czyli trochę ekipy fachowej, trochę ludzi z łapanki i jesteśmy animatorami, zachęcającymi dzieci i dorosłych z korzystania z atrakcji. Oraz pilnującymi tychże. Atrakcji, dorosłych i dzieci.
Mnie przypadły bańki mydlane. Dostałam płaskie miseczki, płyn i masę dziwnego sprzętu i miałam animować. Zanim zleźli się użytkownicy imprezy, poćwiczyłam puszczanie baniek, żeby nie skompromitować się już tak całkiem, ale bez instrukcji nie było to łatwe.
A tu impreza się zaczyna, ludzi na szczęście jeszcze prawie nie ma, pan z mikrofonem [witam, zapraszam, mamy ciekawe rzeczy - najgorszy rodzaj pracy] gania po terenie i pokazuje co i gdzie. Dotarł do mnie, reklamuje mnie jako profesjonalistkę od baniek, która umie różne sztuczki. Wysyczałam mu poza mikrofonem, że nie mam pojęcia o żadnych i widzę to wszystko pierwszy raz w życiu.
- Pani umie, na przykład, zamknąć człowieka w takiej dużej bańce! Pokaże to pani na mnie?
Dekiel jeden. Kazałam mu oddać mikrofon, wzięłam patyki ze sznurkami, umoczyłam w płynie, zrobiłam kawałek koślawej bańki, pacnęłam go parę razy kapiącym sznurkiem... Dotarło, poszedł sobie ^.^
A potem 8h uśmiechania się, entuzjazmu, upału momentami, tłumów dzieci i ludzi, wszystkiego lepiącego się od płynu... To lepsze niż najwymyślniejsza promocja antykoncepcji ;)
Widziałam jedno dziecko idealne. Dziewczynka miała 2-3 latka na oko. Przez w sumie 2h doskonaliła technikę puszczania baniek jedną paletką. Wypróbowała wszystko, wybrała ulubioną i ćwiczyła - tak, siak i inaczej. Zajmowała się sama sobą, nie zawracała nikomu głowy i ćwiczyła technikę. Wróżę jej przyszłość w nauce, jeśli zachowa ten charakter.
W trakcie imprezy mieliśmy kwadrans przerwy na jedzenie. Dostaliśmy talon na kiełbaskę i informację: gdzie zakonspirowano nasz stół, bo obsługa nie może zostać zobaczona jedząc. Nie mam pojęcia czemu, ale nie ja wymyślałam zasady. W swoim czasie wzięłam przydziałową kiełbaskę, ulokowałam się gdzie trzeba i zjadłam tyle bułeczek i sałatki, ile zdążyłam ;)
Potem wszyscy sobie poszli, my odetchnęliśmy z ulgą, ogłupieni słońcem i dziećmi i dostaliśmy pozwolenie na jedzenie - teraz już czego chcemy i gdzie chcemy. Rzuciliśmy się zatem entuzjastycznie na jedzenie dla gości ;)
AWF był niestety zamknięty na cztery spusty, podstawiono nam toiki. A przychodzi taki czas w życiu żółwia, że trzeba iść. I tu zaskoczenie - czysto [prawie wszyscy szli w las, nie ufając temu ustrojstwu ^.^], papier, ręczniczki, woda z pompką [jak w pociągu] i podajnik z mydłem! Pełen przenośny luksus.
Zwierzątko z przerębla informuję, że nie, nie mam zdjęć z toiek ;)
Po skończonej pracy rozjechaliśmy się każde w swoją stronę.
Jadę sobie Powązkowską, a tu jakby ktoś znajomy. Czajnik i Jerzy. Macham im, oni machają mi - ale jakoś tak gwałtownie, przyzywająco.
- Jedziesz na Kasprzaka?
- Co, gdzie, jak?
- Na rondo Tybetu, jest akcja. Chodź z nami!
No to pojechałam. I wpis o Tybecie będzie oddzielny, bo jakoś tak sporo mi tu wyszło :)
- DST 12.00km
- Czas 00:37
- VAVG 19.46km/h
- Sprzęt Moja
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Małe kółko, krótkie ;) nogi - a jednak patrzymy na rozmiary!
mors - 23:00 środa, 5 września 2012 | linkuj
mors - 23:00 środa, 5 września 2012 | linkuj
Dobrze, że nie przydzielono Cię do monocykli. ;D;D
Po co, na co takie poświęcenie? (ja bym nawet za pieniądze na coś takiego się nie pisał).
zwierzątko - ;p;p mors - 22:26 wtorek, 4 września 2012 | linkuj
Komentuj
Po co, na co takie poświęcenie? (ja bym nawet za pieniądze na coś takiego się nie pisał).
zwierzątko - ;p;p mors - 22:26 wtorek, 4 września 2012 | linkuj