Czwartek, 13 września 2012
Kategoria dom
Dom, mokro!
Mokro! Pada, jakby mu za to płacili. A że byłam umówiona do rodziców, to z ciężkim westchnieniem wyjrzałam za okno [pogoda się od tego nie poprawiła], owinęłam wrażliwe rzeczy w siatkę foliową i włożyłam do koszyka, po czym zaczęłam się zbroić.
Kalosze - mocno niewyględne i kiedyś należały do taty, ale przy moim rozmiarze nie mogę wybrzydzać ^^' Peleryna - żółta, długa z przodu, krótsza z tyłu. Zarzucam ją na koszyk, przypinam do końca koszyka klipsem biurowym [żeby nie zjeżdżała i nie powiewała], tył przysiadam [żeby nie powiewała i nie odsłaniała tyłka z plecami, a za to żeby odsłaniała lampkę] i w drogę, z kolejnym ciężkim westchnieniem [pogoda wciąż się od tego nie poprawiła].
Jazda w pelerynie jest o tyle niewygodna, że jej duża powierzchnia działa jak żagiel. Tylko że bez wiatru w plecy. Aż jechałam inną trasą, żeby używać małych uliczek i ścieżek rowerowych, bo z taką prędkością to wstyd się na jezdni pokazać ;)
Iii, takie tam zimno. Niby miało być - straszne - 11'C, wiatr i inne nieprzyjemności... Pod peleryną miałam cienką bluzkę z krótkim rękawem i cienką z długim i było mi akurat. Kamizelki szybko się pozbyłam. Ja i moja zwariowana termika ^.^
Dojechałam nawet sucha, z lekko tylko mokrymi dołami nogawek [część wystająca nad kalosz, na którą pęd powietrza nawiewał deszcz. W domu, jak to w domu, integracja z rodziną, sympatycznie i wesoło.
A potem powrót. Wyjrzałam przez drzwi tarasowe - wciąż pada. Wzdychać ciężko już przestałam, bo i tak nie działa. Peleryna akurat ociekła na tyle, żeby ją móc założyć [i znów zmoczyć].
I jakoś tak... podejrzanie dobrze mi się jechało, nawet prędkość przyzwoita. Chyba miałam wiatr w plecy, bo mogłam jechać na tym przełożeniu co zwykle, co oznaczało zadziwiającą prędkość jak na deszcz i pelerynę. Nie szarżowałam, oczywiście, bo przyczepność nie ta i nie mam ochoty wykąpać się w kałuży w sposób nagły a gwałtowny. W sposób powolny i spokojny też z resztą nie. W kałużach mogę tylko brodzić, niech już się te brzydkie kalosze do czegoś przydadzą ;)
I tylko musiałam pamiętać, że droga hamowania jest zdecydowanie dłuższa. O iluż to rzeczach trzeba myśleć na rowerze! Kiedy uczyłam się prowadzić samochód, nie miałam żadnych problemów ani różnicy z racji deszczu, a teraz? Tu ślisko, tam wieje, a i głową kręcić trudniej, nie mówiąc o sygnalizowaniu, bo peleryna i kaptur. Ziś.
Życie jest ciężkie, więc na pocieszenie upiekłam sobie ciasto z jabłkami wg jakiegoś nowego przepisu, właśnie stygnie ^.^
Update - przestygło i jem :) Jakieś takie... klapnięte trochę, jak uszko misia Uszatka. Ale smaczne ^.^
Duch w narodzie nie ginie - całkiem sporo rowerzystów, mimo że pogoda pod takim psem, że nie powinno się go spuszczać ze smyczy XD
Kalosze - mocno niewyględne i kiedyś należały do taty, ale przy moim rozmiarze nie mogę wybrzydzać ^^' Peleryna - żółta, długa z przodu, krótsza z tyłu. Zarzucam ją na koszyk, przypinam do końca koszyka klipsem biurowym [żeby nie zjeżdżała i nie powiewała], tył przysiadam [żeby nie powiewała i nie odsłaniała tyłka z plecami, a za to żeby odsłaniała lampkę] i w drogę, z kolejnym ciężkim westchnieniem [pogoda wciąż się od tego nie poprawiła].
Jazda w pelerynie jest o tyle niewygodna, że jej duża powierzchnia działa jak żagiel. Tylko że bez wiatru w plecy. Aż jechałam inną trasą, żeby używać małych uliczek i ścieżek rowerowych, bo z taką prędkością to wstyd się na jezdni pokazać ;)
Iii, takie tam zimno. Niby miało być - straszne - 11'C, wiatr i inne nieprzyjemności... Pod peleryną miałam cienką bluzkę z krótkim rękawem i cienką z długim i było mi akurat. Kamizelki szybko się pozbyłam. Ja i moja zwariowana termika ^.^
Dojechałam nawet sucha, z lekko tylko mokrymi dołami nogawek [część wystająca nad kalosz, na którą pęd powietrza nawiewał deszcz. W domu, jak to w domu, integracja z rodziną, sympatycznie i wesoło.
A potem powrót. Wyjrzałam przez drzwi tarasowe - wciąż pada. Wzdychać ciężko już przestałam, bo i tak nie działa. Peleryna akurat ociekła na tyle, żeby ją móc założyć [i znów zmoczyć].
I jakoś tak... podejrzanie dobrze mi się jechało, nawet prędkość przyzwoita. Chyba miałam wiatr w plecy, bo mogłam jechać na tym przełożeniu co zwykle, co oznaczało zadziwiającą prędkość jak na deszcz i pelerynę. Nie szarżowałam, oczywiście, bo przyczepność nie ta i nie mam ochoty wykąpać się w kałuży w sposób nagły a gwałtowny. W sposób powolny i spokojny też z resztą nie. W kałużach mogę tylko brodzić, niech już się te brzydkie kalosze do czegoś przydadzą ;)
I tylko musiałam pamiętać, że droga hamowania jest zdecydowanie dłuższa. O iluż to rzeczach trzeba myśleć na rowerze! Kiedy uczyłam się prowadzić samochód, nie miałam żadnych problemów ani różnicy z racji deszczu, a teraz? Tu ślisko, tam wieje, a i głową kręcić trudniej, nie mówiąc o sygnalizowaniu, bo peleryna i kaptur. Ziś.
Życie jest ciężkie, więc na pocieszenie upiekłam sobie ciasto z jabłkami wg jakiegoś nowego przepisu, właśnie stygnie ^.^
Update - przestygło i jem :) Jakieś takie... klapnięte trochę, jak uszko misia Uszatka. Ale smaczne ^.^
Duch w narodzie nie ginie - całkiem sporo rowerzystów, mimo że pogoda pod takim psem, że nie powinno się go spuszczać ze smyczy XD
- DST 25.00km
- Czas 01:18
- VAVG 19.23km/h
- Sprzęt Moja
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj