Bacia wie lepiej i jak uniknąć kompromitacji.
Przyjechałam do domu, śnieg wszędzie, breja na drogach i w ogóle ble.
Od czasu ostatniego odśnieżania już napadało tego białego świństwa, więc przed wprowadzeniem roweru do garażu chwyciłam za szuflę, żeby sobie chociaż drogę odśnieżyć. I tyle zdążyłam, zanim babcia mnie stanowczo nie przywołała na zupę, bo przecież zmarzłam.
Dojechałam rozgrzana, ciepłe ręce, ciepła reszta, teraz też się ruszam, ale nie, babcia wie lepiej.
Większość babć wie lepiej, kiedy wnuki sa głodne [zawsze]. Ale ze mną to akurat prawda ;) Moja babcia natomiast [kochana i w ogóle] wie lepiej, że ja na rowerze marznę, bo przecież mróz jest.
Wróciłam do siebie na chwilę, wprowadzam rower... obciera. Przód. Bdzia.
Jojek mi na szczęście pokazał gdzie i w którą stronę kręcić, żeby hamulec odbijał. Za mocno trzyma, dokręcić mocniej? Dziwnym mi się to wydawało, ale po wytłumaczeniu, że mocniejsze dokręcenie śruby powoduje silniejszą moc odciągającą - ok.
Z zegarkiem w ręku - spędziłam nad tymi przeklętymi hamulcami pół godziny. A one albo jeden nie odbija, albo drugi [w zależności od kręcenia], albo oba tak samo i trą po trochu. A jeszcze światło kiepskie, bo najpierw na klatce schodowej, a potem w siebie w korytarzu skanibalizowałam żarówkę od innej lampy, bo ta akurat się przepaliła.
Już chciałam rozpaczliwie miauczeć w świat, że "zepsułam, pomóżcie! T_T"... Ale coś mi zaświtało, ten pręt nie był aż tak wygięty chyba... Za pomocą dostępnych kończyn podniosłam przednie koło, zakręciłam nim i z bliska obejrzałam/osłuchałam obcieranie...
Błotnik.
Zwracam honor biednym hamulcom... Tak oto udało mi się nie skompromitować awarią i samodzielnie wszystko naprawić. Rower działa. ^^
Na klatce schodowej mieszka rowerzystka. Dla sąsiadów to wbrew pozorom dobrze. Co prawda od roweru klatka jest regularnie ubłocona jak nieboskie stworzenie [pewnie dlatego, że jest nieboskim stworzeniem. Bogów i bogiń mamy wiele, ale żadne z nich jako żywo klatek schodowych nie budowało. Boskie zatem nie są.], za to rowerzystka ma w sobie jakąś przyzwoitość międzyludzką [bo gdzie ma sumienie, to sama zapomniała] i regularnie gania tam ze szmatą. Po wspomnianej klatce znaczy się. Także sumarycznie jest czyściej niż na innych klatkach, które nie mają rowerów, za to mają mnóstwo ośnieżonych butów.
Różne rzeczy się ze sobą wozi, można i miotełkę...
Od czasu ostatniego odśnieżania już napadało tego białego świństwa, więc przed wprowadzeniem roweru do garażu chwyciłam za szuflę, żeby sobie chociaż drogę odśnieżyć. I tyle zdążyłam, zanim babcia mnie stanowczo nie przywołała na zupę, bo przecież zmarzłam.
Dojechałam rozgrzana, ciepłe ręce, ciepła reszta, teraz też się ruszam, ale nie, babcia wie lepiej.
Większość babć wie lepiej, kiedy wnuki sa głodne [zawsze]. Ale ze mną to akurat prawda ;) Moja babcia natomiast [kochana i w ogóle] wie lepiej, że ja na rowerze marznę, bo przecież mróz jest.
Wróciłam do siebie na chwilę, wprowadzam rower... obciera. Przód. Bdzia.
Jojek mi na szczęście pokazał gdzie i w którą stronę kręcić, żeby hamulec odbijał. Za mocno trzyma, dokręcić mocniej? Dziwnym mi się to wydawało, ale po wytłumaczeniu, że mocniejsze dokręcenie śruby powoduje silniejszą moc odciągającą - ok.
Z zegarkiem w ręku - spędziłam nad tymi przeklętymi hamulcami pół godziny. A one albo jeden nie odbija, albo drugi [w zależności od kręcenia], albo oba tak samo i trą po trochu. A jeszcze światło kiepskie, bo najpierw na klatce schodowej, a potem w siebie w korytarzu skanibalizowałam żarówkę od innej lampy, bo ta akurat się przepaliła.
Już chciałam rozpaczliwie miauczeć w świat, że "zepsułam, pomóżcie! T_T"... Ale coś mi zaświtało, ten pręt nie był aż tak wygięty chyba... Za pomocą dostępnych kończyn podniosłam przednie koło, zakręciłam nim i z bliska obejrzałam/osłuchałam obcieranie...
Błotnik.
Zwracam honor biednym hamulcom... Tak oto udało mi się nie skompromitować awarią i samodzielnie wszystko naprawić. Rower działa. ^^
Na klatce schodowej mieszka rowerzystka. Dla sąsiadów to wbrew pozorom dobrze. Co prawda od roweru klatka jest regularnie ubłocona jak nieboskie stworzenie [pewnie dlatego, że jest nieboskim stworzeniem. Bogów i bogiń mamy wiele, ale żadne z nich jako żywo klatek schodowych nie budowało. Boskie zatem nie są.], za to rowerzystka ma w sobie jakąś przyzwoitość międzyludzką [bo gdzie ma sumienie, to sama zapomniała] i regularnie gania tam ze szmatą. Po wspomnianej klatce znaczy się. Także sumarycznie jest czyściej niż na innych klatkach, które nie mają rowerów, za to mają mnóstwo ośnieżonych butów.
Miotełka pierwszej potrzeby© Savil
Różne rzeczy się ze sobą wozi, można i miotełkę...
- DST 40.00km
- Czas 02:00
- VAVG 20.00km/h
- Sprzęt Moja
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Korzystam ochoczo i z werwą, dzisiaj 4-krotnie :D
Co do piwnicy to tam ocieka mój staruszek Artur, natomiast Czesię dygam do przedpokoju. Zrobi siku, przelecę mopem, nasmaruję i włala :D starszapani - 21:08 czwartek, 24 stycznia 2013 | linkuj
Co do piwnicy to tam ocieka mój staruszek Artur, natomiast Czesię dygam do przedpokoju. Zrobi siku, przelecę mopem, nasmaruję i włala :D starszapani - 21:08 czwartek, 24 stycznia 2013 | linkuj
Ja też ze szmatą po klatce ganiałem, ale teraz mam już inny patent. Prosto z dworu (albo z pola) wnoszę go do piwnicy i stawiam w korytarzu. Tam nikt nie chodzi, jest bardzo ciepło, kałuże szybko same wysychają i jest git.:) Po pół godzinie, kiedy idę po niego, jest już bez śniegu i prawie suchy, można go już spokojnie wsadzić do windy.
yurek55 - 12:18 czwartek, 24 stycznia 2013 | linkuj
Pozwoliłam sobie ukraść Twój patent z miotłą. Sprawdza się znakomicie :)
starszapani - 06:20 czwartek, 24 stycznia 2013 | linkuj
Komentuj